Ojciec Marian miał zwyczaj zakreślania w książkach rozmaitych fragmentów. Tyle tylko że w książkach pożyczanych mamie zakreślane były wyłącznie mocne na tamte czasy sceny erotyczne.
W świątecznym numerze magazynu “Newsweek” przeczytacie fragment książki Piotra Bratkowskiego, która ukaże się 26 lutego 2020 roku.
Druga wojna światowa – wynikało z anegdot, opowiadanych przez żydowską część mojej rodziny przy okazji rozmaitych świąt – była czasem raczej przyjemnym, choć nie całkiem wolnym od nieporozumień i przykrości. Zarówno podczas okupacji sowieckiej („za pierwszych Moskali”, mówiono o tej epoce u nas w domu), jak i niemieckiej. Choć z nadejściem Niemców część Heilpernów i Segali wiązała pewne, jak się okazało – nieuzasadnione, nadzieje. Tak jak mój bliżej niesprecyzowany przodek – kiedyś w wierszu nazwałem go pradziadkiem, w rzeczywistości jednak był bratem, może i nawet tylko ciotecznym, babci – który na wieść o zbliżaniu się armii hitlerowskiej ucieszył się, że na miejsce bolszewickiej dziczy wraca europejska cywilizacja. Wyszedł więc przed dom, by cywilizację powitać w swoim najlepszym garniturze, z wpiętym w klapę Krzyżem Żelaznym, przyznanym mu przez cesarza Wilhelma za waleczność podczas pierwszej wojny. I oczywiście natychmiast został zastrzelony.
Nieprzyjemna też była ostatnia randka mojej mamy z synem słynnego przed wojną polskiego sportowca; zrobił jej gigantyczną awanturę za – jak to określił – zatajenie żydostwa i zerwał znajomość. Mama zaczęła tę historię opowiadać dopiero w ostatnich latach życia. I bodaj nigdy nie sprecyzowała, czy było to jeszcze za pierwszych Moskali, czy też w początkach okupacji niemieckiej, kiedy moja rodzina jeszcze przez jakiś czas szwendała się po Lwowie.
Za Moskala życie towarzyskie zmarniało, bo wielu przyjaciół zostało wywiezionych do Kazachstanu. Błyskotliwa kariera zawodowa dziadka troszkę się przyblokowała: został kierownikiem administracyjnym (cokolwiek to oznaczało) w fabryce garnków. Trzeba było się wynieść z willi na Ostrołęckiej, zarekwirowanej na potrzeby wojska, a później ponoć przerobionej na żłobek. Dziadek zdążył jeszcze zakopać w ogrodzie rodzinne kosztowności; cóż jednak z tego, skoro ich odzyskanie okazało się niemożliwe. Nie tylko dlatego, że Związek Radziecki (z krótkim antraktem na Trzecią Rzeszę) trwał i trwał. Przeszkodą praktyczną był też jakiś garaż, czy inny budynek gospodarczy, postawiony wrednie akurat w miejscu, gdzie zakopano dobra rodziny Heilpernów.
Były przecież też chwile chwały. Chrzest rodziny Heilpernów w lwowskiej katedrze, w asyście licznych gości (nie mam żadnego pomysłu, kim ci goście byli, bo przecież chyba nie Żydami), był wydarzeniem ostentacyjnym, i zarazem wpisującym się w nurt patriotycznej konspiry. W swej warstwie zewnętrznej był aktem antyradzieckim. Ale jego najważniejsze przesłanie brzmiało: „Jesteśmy dobrymi Polakami. Nie mamy i nie chcemy mieć nic wspólnego z tymi wszystkimi Żydami, którzy z Moskalami współpracują!“