Monika Żmijewska
Rozmowa Moniki Żmijewskiej z Martą Sawicką-Danielak ukazała się 04.08.2023 r. w Gazecie Wyborczej oraz na wyborcza.pl BIAŁYSTOK
Rozmowa
Monika Żmijewska: Kiedy poznała pani Bena?
Marta Sawicka-Danielak*: 27 czerwca 2021 roku. Bardzo dobrze pamiętam tę datę. Tego dnia Yad Vashem z Izraela zorganizowało z nim spotkanie na Zoomie – uczestniczyć mogły osoby, które dostały zaproszenie mailem. Akurat przyjechałam z moją półroczną córką do rodziców, którzy wyprowadzili się z centrum Białegostoku do domu pod Choroszczą. Jesteśmy już na miejscu, przeglądam maile, na co od wielu dni nie miałam czasu, opiekując się małą, i nagle widzę to zaproszenie. Uprzytamniam sobie, że spotkanie jest dosłownie za kwadrans. Proszę rodziców o pomoc przy dziecku, a sama rozgorączkowana biegnę do komputera. Po chwili widzę na ekranie Bena – starszego, uśmiechniętego pana, który zaczyna wspominać swoje białostockie dzieciństwo. W pewnym momencie mówi, że najlepiej pamięta wiejskie zielone obszary Dojlid i Choroszczy, bo tam jego ojciec, właściciel mleczarni, jeździł do gospodarzy po mleko, a on często mu towarzyszył. A ja przecież właśnie siedzę w tych okolicach, pod lasem obok Choroszczy.
Za chwilę Ben przywołuje nazwy konkretnych ulic w Białymstoku, które były też ulicami mojego zamieszkania i moich przodków. Mam wrażenie, jakby nagle zaginała się czasoprzestrzeń.
Do tego ta symboliczna data – spotkanie odbywa się w 80. rocznicę spalenia Wielkiej Synagogi w Białymstoku, a okazuje się, że to też dzień… 93. urodzin Bena. Właśnie wtedy, 27 czerwca 1941 roku, gdy Niemcy ponownie wkroczyli do Białegostoku i spalili Wielką Synagogę z blisko tysiącem osób w środku, Ben kończył trzynaście lat i szykował się do bar micwy i czytania Tory w synagodze. W judaizmie jest to symboliczne wejście chłopca w dorosłość i do religijnej wspólnoty. A właśnie tamtego dnia ta wspólnota została bestialsko zniszczona, a dorosłość przyszła w najbrutalniejszej odsłonie. To były najstraszniejsze urodziny w życiu Bena. Choć rozmawiałam z wieloma Ocalałymi, to już podczas tego spotkania na Zoomie instynktownie wiedziałam, że jest to dla mnie szczególnie ważna osoba, że to dopiero początek, że muszę go jeszcze o wiele rzeczy zapytać. Od razu po spotkaniu piszę do organizatorki maila z prośbą o skontaktowanie mnie z Benem, bo jestem też absolwentką warsztatu Yad Vashem o historii Białegostoku. Jeszcze tego samego dnia dostaję od Bena wiadomość, że zawsze chętnie rozmawia o swoim mieście i z przyjemnością spotka się ze mną online. I tak się to wszystko zaczęło.
Czy podczas tego spotkania pomyślała już pani o książce?
– Nie, wtedy jeszcze o tym nie myślałam, choć wszystko, co mówił Ben, wydało mi się nie tylko nieprzypadkowe, ale też bardzo literackie. Ale na początku chciałam po prostu bliżej go poznać, wysłuchać. Zaczęliśmy regularnie rozmawiać online, a Ben stał się dla mnie kimś bliskim. W końcu odwiedziłam go w San Diego w Kalifornii, gdzie mieszka, a później on przyjechał do Polski. Zaprzyjaźniłam się z jego córkami. Przez ten czas pytałam go o przeszłość, ale i teraźniejszość, rozmawialiśmy o sprawach bieżących, także o kolejnej wojnie w Europie, której nikt się nie spodziewał – ataku Rosji na Ukrainę. Powiedział mi wiele mądrych słów i dał nadzieję w czasach niepewności i lęku. Szybko zrozumiałam: to niezwykle silna i inspirująca osoba, z kontaktu z którą każdy może wynieść coś dla siebie, zwłaszcza młodzież, często szukająca kierunkowskazów i wzorców.
A że od kilkunastu lat nosiłam w sobie myśl o książce o przedwojennym, wielokulturowym Białymstoku, dużo na jego temat czytałam, w pewnej chwili zdałam sobie sprawę, że przecież takim punktem wyjścia może być historia Bena.
Wiedziałam, że zbliża się okrągła rocznica powstania w białostockim getcie, więc od raz przyszło mi do głowy, że Ben powinien być na niej obecny, póki ma siłę podróżować i dopisuje mu zdrowie. Nie znamy żadnego innego żyjącego świadka tamtych wydarzeń, odkąd odeszła pani Ewa Kracowska, którą poznałam na 70. obchodach w Białymstoku i o której piszę w książce. Spontanicznie napisałam do Rafała Rudnickiego, zastępcy prezydenta Białegostoku, że mam pewien pomysł na książkę o przedwojennym mieście, że odnalazłam Bena, który powinien być honorowym gościem tych obchodów. Odpisał bez wahania: “Proszę to robić”. To wsparcie było dla mnie bardzo ważne, bo był to sygnał, że mogę i muszę błyskawicznie zabrać się do pracy i nie ma tu czasu na wahanie. Ben, mimo swoich 95 lat, człowiek niezwykle żywotny, wysportowany, energiczny, o świetnej pamięci i bystrym umyśle, wyraził wielką chęć, by do Białegostoku przybyć. Dodatkowo redaktor naczelna Wielkiej Litery, która usłyszała o moim pomyśle zupełnie przy okazji, od razu krzyknęła: “Musimy to wydać!”.
Poczułam, że wszystko tej historii sprzyja, wskakuje na właściwy tor, że ona musi się zmaterializować, że dzieje się magia. Minął zaledwie rok od decyzji o napisaniu książki, a teraz właśnie wyszła z drukarni.
Gdyby przyszło opowiedzieć losy Bena tylko w kilku zdaniach, to…
– Spróbuję: Urodzony w Białymstoku w czerwcu 1928 roku, syn właścicieli rozlewni mleka i sklepiku z przetworami mlecznymi na ulicy Zasławskiej 4. Dzieciństwo miał szczęśliwe, rodzinne i radosne, to ważne, bo dało mu to potem siłę, by przetrwać. Na ulicy Wąskiej przeżył getto i jego likwidację, jako jedyny z całej swojej rodziny. Potem cudem sześć obozów koncentracyjnych – Majdanek, Bliżyn, Auschwitz-Birkenau, Oranienburg, Ohrdruf, Sachsenhausen. Udaje mu się ocaleć, bo, jak sam mówi – miał dobre życie przed wojną i wierzył, że uda mu się wrócić do Białegostoku, który szczerze kochał, i do rodziny, która została w kryjówce, gdy z getta zabrali go hitlerowcy na Pietrasze. Niestety, nigdy już nie spotka swoich najbliższych i krewnych z Białegostoku – wszyscy zostaną zamordowani.Po wojnie zamieszkał w Izraelu, walczył jako żołnierz, wziął ślub z Ester, egipską Żydówką, bez holokaustowych doświadczeń, doczekał się trzech córek. W międzyczasie odnalazły go ciotki – siostry matki, które wyemigrowały z Polski przed wojną i namówiły go na przeprowadzkę do Chicago, by scalić rodzinę. Dziś mieszka w słonecznej Kalifornii, nad Oceanem Spokojnym. Pełen pogody ducha, humoru i pogodzenia z regułami życia.
Jak to możliwe po takich przeżyciach?
– Ben mówi, a jego słowa przytaczam w książce: “Mój sekret jest taki, że dogaduję się ze wszystkimi. I umiem się adaptować do okoliczności, bo wiem, że życie jest zmienne: nie zawsze jest dobro, zdarza się też zło. Nie ma sensu tracić energii na narzekanie, tylko znaleźć rozwiązanie problemu i iść dalej. Trzeba patrzeć do przodu, na to, co nas czeka, a nie za siebie, zatrzymywać się w rozpamiętywaniu”. I dokładnie to robi. Jeździ po całych Stanach z wykładami o swoim doświadczeniu i prowadzi prelekcje dla młodzieży. Sam też nieustannie się czegoś uczy. Ma 95 lat i ciągle jest ciekaw świata. Dba o formę, ćwiczy, pływa, podróżuje, prowadzi samochód, gra w brydża i szachy, chodzi na zajęcia komputerowe. Parę dni temu był w San Diego na jednym z największych konwentów miłośników komiksów i fantastyki na świecie. Dostałam przez WhatsAppa zdjęcie, jak uśmiechnięty pozuje na komiksowej ściance z młodymi twórcami i twórczyniami. Nie odpuszcza, bo – jak mówi – życie jest takie ciekawe, mimo czarnych stron.
Gdyby zapytać o to psychologa, zapewne powiedziałby, że jego zachowanie jest przykładem rezyliencji – zdolności adaptacyjnej jednostki mimo zagrożeń i ryzyka, odporności i elastyczności umysłowej ułatwiającej dostosowanie do sytuacji pomimo traum i przeciwności losu. To cecha wrodzona, ale też taka, którą możemy wzmacniać i rozwijać – zdrowym stylem życia, aktywnością fizyczną czy pozytywnym myśleniem. I Ben to wszystko ma – siłę psychiczną i fizyczną. Dlatego w takim wieku może do nas przyjechać, a my możemy dowiedzieć się, jak on to robi.
Ostatecznie Ben nie jest jedynym bohaterem książki, oddaje pani głos kilku osobom – autentycznym polskim i żydowskim mieszkańcom przedwojennego Białegostoku. W książce łączą się ich losy, mieszają epoki, gatunki i style, powstaje swoisty literacko-historyczny patchwork. A przy tym jest też silny wątek autobiograficzny, bo na kartach książki pojawia się również pani, córka, bliższa i dalsza rodzina. Dochodzi też do tego, że w książce z Benem w przedwojennym Białymstoku spotyka się pani babcia, choć w rzeczywistości do tego raczej nie doszło. Skąd pomysł właśnie na taką nieoczywistą formę?
– Sęk w tym, że nie wiemy, czy do tego nie doszło, bo oboje byli w podobnym wieku, ich rodzeństwo było w identycznym, mieszkali dosłownie 100 metrów od siebie, i oboje jako dzieci spędzali czas na ulicznych zabawach w tym samym rejonie centrum. Od lat szukałam formuły, by napisać książkę o wielokulturowym Białymstoku. Nie chciałam, by była to powieść historyczna czy reportaż historyczny – zresztą na rynku jest ich sporo. Szukałam koncepcji, która mogłaby być oparta na szkielecie historycznym, a jednocześnie byłaby współczesna i żywa. Chciałam oddać życie sprzed wojny, a nie odtwarzać historię. Chciałam wysłać do dzisiejszego świata pocztówkę z tamtego wielokulturowego Białegostoku, by na jej odwrocie zapytać współczesnych: „Co się z nim stało? Jak się z tą nieobecnością czujemy? O co jesteśmy ubożsi?”. Siadałam do tego kilka razy, ale pisanie nie szło. Aż poznałam Bena.
Moi przodkowie od wielu pokoleń wywodzą się z Białegostoku, obie babcie i dziadek mieszkali w samym centrum niedaleko Bena, opowiadali mi o dzieciństwie wśród żydowskich kolegów i sąsiadów. Nie wiemy na przykład, czy Ben nie kopał piłki razem ze Staśkiem, jednym z bohaterów książki, bratem mojej babci, który wciąż żyje, podobnie jak Ben pełen humoru, i opowiada wspaniałe historie o mieście. Gdy rozmawiałam o tym z Benem, stwierdziliśmy wspólnie, że musieli się jakoś na siebie natknąć. Wtedy mnie olśniło – zdecydowałam, że nastoletni Ben, Bronia, Stasiek i inne białostockie nastolatki spotkają się na kartach mojej książki i opowiedzą razem o tym nieistniejącym już świecie.
Zresztą podtytuł książki brzmi „opowieść o mieście, które zniknęło”. Niektóre sceny są więc fikcyjne, choć prawdopodobne. Ciekawe jest to, że one zaczęły żyć własnym życiem, co było już zupełnie nieprawdopodobne.
To znaczy?
– Jeden z wielu przykładów – w książce jest scena, w której Bronia (pierwowzorem jest moja babcia) w dowód wdzięczności za ofiarowanie pomarańczy w owocarni na rogu ulicy Kupieckiej i Lipowej wciska Benowi zawiniątko – zrobioną przez mamę do szkoły kanapką z kiełbasą. Babcia bardzo lubiła jeść mięso, więc byłby to faktyczny dowód jej wdzięczności, bo jadła je bardzo rzadko ze względu na wysokie ceny i nie najlepszą sytuację ekonomiczną rodziców. Gdy Ben rozwija z papieru zawiniątko, na kromce leży tylko jeden okrągły plasterek kiełbasy, który szalenie go cieszy. Choć pochodzi z koszernej rodziny, zna już smak wieprzowiny z wakacji na polskiej wsi i bardzo go lubi – mówił mi to jako dorosły. W książce więc delektuje się tym jednym plasterkiem w ukryciu, w zakazanej przyjemności. Napisałam tę scenę, zanim odwiedziłam Bena w Stanach.
I proszę sobie wyobrazić taką sytuację. Jesteśmy w San Diego, w parku kulturowym Balboa, gdzie są symboliczne domki różnych narodów świata, związane z kulturą i tradycją danego kraju. Wchodzimy do Domu Polski. W środku, cóż, polskie symbole to głównie Matka Boska, Jan Paweł II i zapach kiełbasy. Kręcimy się po sali i nagle pilnująca wszystkiego pani pyta Bena po polsku: “Zechce pan zjeść kanapkę z kiełbasą?”. Ben, który język polski słabo rozumie, bo go wyparł przez lata, więc też w nim nie rozmawia – odpowiada ni stąd, ni zowąd czystą polszczyzną: “Bardzo chętnie. Lubię kiełbasę”. W odpowiedzi kobieta wręcza mu kromkę, na której środku śmieje się do nas jeden, jedyny okrągły plasterek. Zamurowało mnie – było dokładnie tak, jak w scenie, którą już napisałam. I do tego odpowiedź Bena po polsku, która szokuje także obecne przy tym córki – „Tato, to ty mówisz po polsku?!” – dopytują zaskoczone.
Zupełnie wyjątkowa chwila, choć nad mięsem, którego osobiście nie jem. To było dla mnie jak mrugnięcie okiem z kosmosu – potwierdzenie, iż Bronia i Ben naprawdę się spotkali.
Ale to nie koniec. Chwilę później idziemy do Domu Izraela.
Tam Dawid – mężczyzna z flagą Izraela na koszulce – nagle zaczyna mówić do Bena w jidysz, a Ben mu… odpowiada w jidysz. A za chwilę razem śpiewają dziecięcą piosenkę w tym języku. Ben przez dziesięciolecia nie używał jidysz, podobnie jak polskiego, bo nie miał wokół osób, które by znały te języki. Ale też wyparł je przez traumę wojenną, również w wyniku której przez wiele lat nie pamiętał imion własnego rodzeństwa. A tu, nagle, po siedemdziesięciu latach przypłynęły do niego i słowa, i piosenka. Wszystkim się szklą oczy, córki Bena stoją oniemiałe – “Wcześniej ani po polsku, ani w jidysz, w dodatku śpiewa? Co tu się dzieje?” – pytają mnie.
Gdy byłam w Los Angeles, spotkałam się też z Pierre’em Sauvagem, synem siostry mamy Samuela Pisara, czyli jego ciotecznego brata, reżyserem filmowym z nagrodą Emmy na koncie. Baśka, jego mama i ciotka Samuela, wyjechała z Polski jeszcze w latach 30., przetrwała z rodziną, ukrywając się we Francji. Z rodziny, która została w Białymstoku, ocalał jedynie Samuel, który przetrwał getto, a potem jako nastolatek cudem przeżył Majdanek, Auschwitz-Birkenau, Dachau. I to Baśka, jak mówi Pierre, odnalazła go po wojnie w Niemczech w obozie dla dipisów, wyrwała z nielegalnych działalności, wysłała na studia. Dzięki jej interwencji w odpowiednim momencie Samuel później mógł zajść tak daleko, stać się tak wpływową postacią – a został przecież doradcą amerykańskiego kongresu i amerykańskich prezydentów, oraz przyjacielem J.F. Kennedy’ego. Dziś jego pasierb, Anthony Blinken, jest sekretarzem Stanów Zjednoczonych.
Swoją drogą, gdy czytałam kiedyś książkę Pisara “Z krwi i nadziei”, nawet mi przez myśl nie przeszło, że kiedyś będę go wspominać z jego kuzynem na drugim końcu globu czy córkami przez telefon. A książkę Pisara znalazłam jako nastolatka w pokaźnej bibliotece mojego dziadka, także byłego więźnia obozu koncentracyjnego, który dużo czytał i mówił o przedwojennym Białymstoku. Rozmowy z nim wpłynęły w dużym stopniu na moje późniejsze zainteresowania. Z tamtej lektury został mi w pamięci jedynie obraz, gdy nastoletni Samuel – przez bliskich zwany Mulą – wyobraża sobie, że żółta gwiazda na piersi ojca to wcale nie gettowe oznakowanie, tylko lśniąca gwiazda szeryfa z Dzikiego Zachodu. Nie mogłabym pominąć tego obrazu w mojej książce i nie oddać głosu nastoletniemu Muli.
Podczas zbierania materiałów odkrywałam różne wspólne nitki łączące bohaterów, ich losy i ścieżki przed wojną czasem w jakiś sposób naprawdę się krzyżowały. Np. Szamaj [Samuel Kizelsztejn], znany wielu białostoczanom głównie za sprawą prac prof. Adama Dobrońskiego, faktycznie przyjaźnił się z Benem. Z kolei jego żona Chana przed wojną chodziła do tej samej powszechnej szkoły co druga moja babcia, Irenka, i była dokładnie w jej wieku. Nie dowiem się teraz, czy były w jednej klasie, czy tylko mijały się w korytarzu, ale to nie ma większego znaczenia, bo nie piszę literatury faktu. Szukałam fabularnych inspiracji, niektóre wątki dopowiadałam, ale głównie łączyłam kropki. Osoba pisząca, która jest uważna i dobrze nastrojona ze swoim tematem, często czuje się jak medium – jakby jedynie wywoływała i spisywała istniejące gdzieś w czasoprzestrzeni historie. Mówią o tym czasem pisarki i pisarze. Też się tak momentami czułam.
A same białysy też wracają do Białegostoku i po spotkaniu 17 sierpnia goście będą mogli ich skosztować dzięki kawiarni Fly High Coffee, którą udało mi się przekonać do ich wypieku.
Trudno tu nie dodać, że wspomnianą grafikę Marka „Śledź na białysie” kupił słynny reżyser Mel Brooks, właściwie Melvin Kaminsky, rocznik 1926, dwa lata starszy od Bena. Gdy o tym wspominam, to od razu spokoju nie daje mi myśl – jeśli przodkowie Brooksa byli sprzedawcami śledzi z Gdańska, jak się podaje, to dlaczego on sam swego słynnego bohatera w filmie “Producenci” nazwał Mr Bialystock, a białysy, jak mówił w wywiadach, od zawsze uwielbiał? Instynktownie czuję, że Brooks ma także podlaskie korzenie – w jednej z publikacji odnalazłam informację, że jego pradziad urodził się w miejscowości Golynka, a dziad w Dąbrowie. A przecież od Golynki do Dąbrowy Białostockiej jest bardzo blisko. Czy przodkowie Brooksa nie wywodzą się jednak z Podlasia? A jak wiele osób wie, że z Białegostoku pochodziły babcie dwóch wybitnych i bardzo cenionych intelektualistek Rebeki Solnit i Susan Sontag? Historia Białegostoku jest fascynującą i warto ją odkrywać.
Stąd decyzja, by książkę rozpisać na głosy przedwojennych nastolatków i skierować również do młodego czytelnika?
– Przedwojenne nastolatki pojawiają się jedynie w pierwszej jej części, a książkę kieruję do wszystkich, nie tylko do młodych. Zależało mi jednak, by moja córka i jej rówieśnicy odnaleźli w niej nadzieję, a nie tylko mrok, który dominuje w pozycjach o tej tematyce. Na kartkach mojej książki są też smaki, zapachy, odgłosy, śmiech i dziecięca radość życia. A taka wyłania się z opowieści wielu Białystokerów, z którymi rozmawiałam. Dosłownie widzę te niesforne, przedwojenne, dokazujące dzieciaki. Ale na tym nie kończę.
W „Ostatnim Białystokerze” znalazła się także perspektywa człowieka dojrzałego, który swoim doświadczeniem i mądrością może pomóc młodym ludziom, perspektywa Bena. Obserwuję, że pokolenie mojej córki jest zagubione, żyje w lęku przed przyszłością, często ma myśli samobójcze, poczucie życia w cieniu katastrofy, na co składa się wiele różnych przyczyn. To dzieciństwo względnego dobrobytu, ale też braku więzi i lęku, że świat się kończy. Rozmawiam o tym z Benem i wtedy on mówi: “On się kończy, odkąd pamiętam. Mówiono tak w każdej epoce. Ale ja mam swoje własne życie do przeżycia, więc idę dalej. Gdyby wtedy, w czerwcu 1939 roku, powiedziano nam, jaki horror nas czeka i że stracimy wszystko, pewnie większość powiesiłaby się z rozpaczy. A ja wciąż żyję i jestem dziś szczęśliwym człowiekiem, zadowolonym z życia, miejsca zamieszkania, rodziny, wnuków. I to jest ważne. Życie toczy się dalej. Nie zapominam, ale nie grzęznę w przeszłości. Skupiam się na tym, co pozytywne”.
W książce, już w samym tytule, Ben nazwany zostaje ostatnim Białystokerem. Skąd pewność, że rzeczywiście jest ostatni? Co pani rozumie pod tym pojęciem?
– Nie mam takiej pewności, chciałam, by tytuł otwierał pole do rozmów, a nawet własnych poszukiwań czytelników. Ben jest na pewno ostatnim znanym żyjącym Ocalałym z białostockiego getta. Ale być może żyją jeszcze osoby, o których nie wiemy? Trzeba o nich mówić i pisać. Słowo “ostatni” wywołuje pytania, ma prowokować do dyskusji. Użyłam go też, by pokazać schyłkowość pewnej sytuacji. To słowo wielowymiarowe, które też mówi: to ostatni moment, by pytać i słuchać. Ben to jeden z ostatnich białostockich Żydów, pamiętających Białystok jeszcze sprzed wojny, a może właśnie ostatni? Dlatego też przepełnia mnie autentyczna radość, że spotkałam go na swojej drodze i że zechciał poświęcić mi tyle czasu. Teraz może go poznać więcej osób – przyjeżdża do Warszawy, a potem Białegostoku specjalnie na obchody i promocję książki, dlatego zachęcam wszystkich, by przyszli poznać go osobiście. Będą aż trzy okazje, prócz wspomnianej promocji na Warszawskiej, 18 sierpnia widzimy się w Miejscu na Modlińskiej 6 w Białymstoku, a 20 sierpnia w Krainie na Puławskiej 67 w Warszawie.
Drugi wyraz tytułu „Białystoker” w języku jidysz znaczy po prostu: “białostocki”, a w przypadku osób „pochodzący z Białegostoku”. Tak społeczność żydowska rozsiana po świecie określała siebie jako “ludzi z Białegostoku”. Na swój sposób wszyscy tu urodzeni jesteśmy Białystokerami. Tak użyte słowo można też rozumieć jako zobowiązanie do podtrzymywania pamięci – o nas, o mieście, o naszej przeszłości.
Jest tyle historii do opowiedzenia, wystarczy być uważnym i szukać.
****
*Marta Sawicka-Danielak – dziennikarka prasowa i telewizyjna, pisarka, nauczycielka jogi i medytacji. Autorka książek: “Święto trąbek”, “Ambasada Śledzia” (wraz z mężem Filipem Danielakiem), współtwórczyni restauracji i restobarów (m.in. w Krakowie i w Katowicach), także tych ze śledziem w menu. Z pochodzenia białostoczanka. I to właśnie o rodzinnym mieście, ale w przedwojennej, polsko-żydowskiej odsłonie oraz jego dawnych mieszkańcach opowiada w swojej najnowszej książce “Ostatni Białystoker. Opowieść o mieście, które zniknęło”, wydanej właśnie przez wydawnictwo Wielka Litera w ramach obchodów 80. rocznicy powstania w getcie białostockim.
Spotkanie z Benem Midlerem, bohaterem książki „Ostatni Białystoker”, i jej autorką Martą Sawicką-Danielak – 17 sierpnia, godz. 18, Centrum im. Ludwika Zamenhofa w Białymstoku, ul. Warszawska 19. Spotkanie odbędzie się w ramach obchodów 80. rocznicy powstania w getcie białostockim