Reżyser filmowy i pisarz Jan Jakub Kolski o tęsknocie za Afryką i cenie za niedojrzałość w rozmawia z Marcinem Kube (“Rzeczpospolita”).
Rz: Skończył pan właśnie zdjęcia do filmu “Serce, serduszko i wyprawa na koniec świata”. Tymczasem poprzedni – nagradzany za aktorstwo i zdjęcia “Zabić bobra” z 2012 r. – nie był jeszcze w kinach.
Jan Jakub Kolski: Jest już data premiery, 7 marca.
Rz: A “Serce, serduszko i wyprawa na koniec świata”?
JJK: Jestem w trakcie montażu. Film powoli objawia swój kształt. Dystrybutor planuje premierę na jesień tego roku.
Rz: Przez ostatnie dwa lata więcej się mówi o Kolskim pisarzu niż filmowcu. W 2012 r. ukazała się powieść “Egzamin z oddychania”, teraz “Dwanaście słów”. Od czego zaczęło się pańskie pisanie, od scenariuszy?
JJK: Z wykształcenia jestem operatorem filmowym i do reżyserii doszedłem niejako z boku. Ten wybór wynikał z przekonania o mocy obrazu jako najważniejszej, bo pierwotnej substancji w filmie. Dzisiaj trwam w tym przekonaniu, ale już nie z takim uporem jak kiedyś. Bardziej teraz doceniam wagę dobrze napisanej historii. Moje pierwsze scenariusze były czymś więcej niż klasycznym scenariopisarskim zapiskiem, tworzonym według ustalonych wzorów. Ja zapisywałem właściwie… wszystko: zapach powietrza, nastrój, samopoczucie postaci. Wierzyłem, że z takiego zapisu wyniknie lepsze, pełniejsze odczytanie mojego ekranowego zamiaru i że to powiedzie prostą drogą do filmu.
Rz: Nie wierzył pan w magię planu filmowego? Twórczą burzę mózgów?
JJK: Naiwnie myślałem wtedy, że tak właśnie trzeba robić filmy. Że to jest najlepszy sposób. Myślę, że ta moja postawa wynikała z zazdrości o świat wyobrażony przeze mnie. Nie chciałem domysłów na temat jego kształtu, sam zatem tworzyłem prawie kompletny jego obraz. Dopiero z kolejnymi filmami nauczyłem się doceniać wyobraźnię innych. Dziś wiem, że to wielkie obdarowanie. Natomiast z tych “przesadzonych” scenariuszy powstała pierwsza książka, którą bardzo skomplementowali czytelnicy i… krytycy. To dało mi odwagę odejmowania kolejnych prób.
Rz: Kazimierz Kutz wydał w 2010 r. świetną powieść “Piąta strona świata” i od tej pory bardziej postrzega siebie jako pisarza niż filmowca. A pan?
JJK: Nie postrzegam siebie jako pisarza. Obydwie aktywności – filmową i literacką – “obsługuję” wyobraźniowo w ten sam sposób: powołuję do życia świat. Literatura jednak bardziej musi polegać na wyobraźni czytelnika. Bez jego współuczestnictwa nic nie powstanie w “powietrzu” między nami. Z filmem natomiast jest łatwiej. Świat pokazany w nim jest konkretny, podobnie konkretny jest bohater; ma płeć, wiek, wzrost, kolor oczu. Chodzi, mówi, siada, wstaje w określony sposób. Ten proces zakłada mniej wysiłku od widza, więcej natomiast ode mnie. Przy filmie mogę wziąć więcej odpowiedzialności za odczytanie ekranowej dedykacji niż przy książce. Więcej, ale nie całą.
Rz: Fryderyk, bohater pańskiej nowej powieści “Dwanaście słów”, niezwykle uważnie waży każde słowo. Stąd też tytuł. On w dwunastu słowach chce zawrzeć najważniejszą treść każdego dnia. Czy pan też, pisząc, niezwykle precyzyjnie waży każde słowo?
JJK: Najpierw jest etap, który nazywam niesuwerennym, w którym po prostu “pisze się”. Samo i… nie samo. Trzeba tylko oddać się tej potrzebie, ułożyć się w tym strumieniu i dać się nieść. Potem przychodzi drugi etap, nazwijmy do suwerennym, w którym oprzytomniały autor porządkuje rezultaty twórczej półprzytomności. To właściwie wszystko.
Całość wywiadu dostępna w “Rzeczpospolitej”.